Archiwum z 10 lipca 2009

Rozdz. XXV. Pisarz Gminny

piątek, 10 lipiec 2009

Pamietam ich. Znam. I chciałbym szanować. Jako krakauer i potomek wielu chyba pokoleń galicyjskch zarękawków akceptuję urzędnika w sposób naturalny. Z drugiej jednak strony jako syn uciekiniera z banku traktuję urząd lekko.

Przez pięćdziesiąt lat od 1939 do 1989 roku niszczono w Polsce klasę urzędniczą. W 89 roku przyszedłem do samorządu aby ją odrodzić.

Więcej w wydaniu książkowym:

Rozdz. XXIV Genius Loci

piątek, 10 lipiec 2009

Gdzieś na początku 98 roku dowiedziałem się, że Dziekanka idzie do remontu.

500""
Tym samym układ w jaki zostałem wprowadzony przez urzędników i ajentów traktujących mnie jak tę pianę od piwa uległ rozbiciu. Nie miałem już sojuszników poza prasą i ciągle jeszcze bardzo nielicznymi Wiernymi Widzami, którzy czasem potrafili dzwonić do mnie zimą z pytaniem o lato.

Więcej w wydaniu książkowym:

Rozdz. XXIII. Czas Fundacji

piątek, 10 lipiec 2009

Małgorzata zakładała właśnie Fundację Salonu 101. Także  czułem, że jako osoba fizyczna dłużej nie uciągnę imprezy. W wydaniu Bocheńskiej współtwórczyni słynnego Studia Irzykowskiego w TVP w latach siedemdziesiątych, zaangażowanej w ruch Solidarności RI w czasie karnawału roku 81, w stanie wojennym tworzącej z Grupą Filmową „Index” reportaże filmowe, nareszcie próbującej wzruszać, w krótkim w okresie prezesury Romaszewskiego, zmurszałe struktury publicznej TV – jej związki z PSLem czy trwalsze z PolSatem znaczyły, znaczą mało.

Choć oczywiście w kontaktach naszych nigdy nie zapomniałem, że jako pracowniczka TVP w latach 70’tych – należała do grona tych ludzi, którzy za komuny i potem mogli przynajmniej skorzystać z szansy by się uczyć. Synowi autora rezolucji marcowej z 1968 roku przeciw cenzurze, nawet dostęp do kulturowych środków produkcji ( tj. ludzi i maszyn) był wzbroniony.

Małgosia zaś będąc eteryczną damą, jednocześnie w wielu momentach twardo chodzi po ziemi. Lecz ten twardy chód ( inaczej niż u innych bliskich mi kobiet) nie kończył się na generowaniu układu czy nie płaceniu rachunku. Małgorzata Bocheńska nie jest kobietą ani intrygantaką, ani pozerką – jest instytucją. I można jej zarzucić wszystko. Tak jak hierarchom katolickiego kościoła można wypomnieć liczne grzechy prócz jednego – prócz braku miłości, nadziei i wiary. Tak i Małgorzat Bocheńskich jest Troje.Trzy figury: Safony opuszczającej mężczyzn w lesbijskiej samotni, rozwiązłej i inteligentenej Pani de Merteuil i litościwej Soni.Trzy Figury kobiet oszukanych, wyrwanych przyrodzonej im zmysłowości.

A każda skierowana jest do mężczyzny, który nie wywiązuje się ze swojego podstawowego wobec kobiety zadania. Nie zespala jej z naturą. Tego mężczyznę można poniżyć jak salonowa dama z Laclosa, można go opuścić  dla Afrodyte, można się nad nim litować jak bohaterka Dostojewskiego.

A swoją drogą Bocheńska to też figura. Kobieta zagłębiona w ezoterycznych i logicznych dywagacjach Platoników. Publicystka i salonowa dama, która kulturze polskiej przybliżyła i dała się poprowadzić duchowo dominikaninowi Ojcu Józefowi Marii Bocheńskiemu, temu co tradycyjnemu podziałowi nauk na dedukcyjne i indukcyjne przeciwstawił metody myślenia dedukcyjnego i redukcyjnego.

Bocheńska, salonowa dama – mówi po to by do niej mówiono, maluje by ją odmalowywać, jest opisywana z woli zatrzymania chwili.  Pragnąc, jak  gdzieś napisała: „dać się opanować strachowi, malować się, stroić, pogardzać po cichutku i być taka uległa, dla dobra rodziny, dzieci, dla wygody, dla godnej starości…”

Te Trzy Figury Małgorzaty towarzyszyć mi będą przez dekadę (1997-2006) w różnych wcieleniach Ogródka. Podczas pierwszej bardzo eleganckiej kolacji w Fukierze u Gesslerowej była chyba pozytywnie zaskoczona jakością spotkania w towarzystwie sernika, który z Wiednia poprzez Galicję przedarł się do Warszawy i jej nagle brutalnie konkretne pytanie: to czego chcesz ? Właściwie nie wiedziałem. Najbardziej pewnie potrzebowałem partnera. Kogoś z kim można by się sprzymierzyć i kogoś, dla kogo mój sukces czy realizacja mojej sprawy byłby także autopromocją własną.

Snuliśmy jakieś plany na huczny,  połączony z paradą finał VI Ogródka. Plany, które jednocześnie promować by miały Małgorzatę jako warszawską posłankę PSLu. Wtedy po raz pierwszy pojawiłem się na Saskiej pomagając przygotować się Małgorzacie do jakiegoś promocyjnego wywiadu. I jeden z tych wywiadów zapamiętałem na życie, gdy opowiadała jak w Maroku przegrana w karty czy kości przez męża ucieka z trójką dzieci przez pustynię – do Polski.  Do kraju Stanu Wojennego i przydziałowego mieszkania na Saskiej – kwaterunkowego posagu, z którego uczyniła Salon.
Z finałowych planów nic nie wyszło. Finał był już przeze mnie dobrze zaplanowany. Nasza współpraca rozwinąć się miała za rok.

Rozdz. XXII. Figura Mityczna

piątek, 10 lipiec 2009

poprzedni pierwszy następny

Przecież, kiedy przez pięć lat słyszało się o Bocheńskiej szedł za nią hyr majątku i możliwości. Układu i kontrwywiadu. A pojawiający się wokół Małgosi Mężczyźni świadczyli o niej lepiej niż o sobie.

Zobaczyłem maleńką osobę, o małych, drobnych rękach i filigranowych stopach mojej matki. Matki, która dla większości mężczyzn jest ponoć figurą kochanki, dla mnie zaś (z powodu wyjątkowej atrofii jakichkolwiek uczuć wyższego rzędu u speniającej rolę żandarma mego dzieciństwa Kazimiery) – matka była właśnie i jest – kochanki zaprzeczeniem.

Moje osobiste uczuciowe nieszczęście wynika pewnie z tej dychotomii odrzucenia tego, co znajome i zagubienia się w obcości. Wybierane przeze mnie czy raczej te, które pokochałem za to, że zwróciły na mnie uwagę kobiety nic nie rozumiały z hierarchii wartości patriotycznych, a nade wszystko estetycznych i kulturowych,  w których przez Ojca zostałem wychowany. O jednej z mych żon dobrze pisał wszak Senior: „zachowała się […] brutalnie, niedelikatnie, i w myśl jakiejś zasady życiowej, która mi jest tak obca i wstrętna, jak np. zamiłowanie do słodkiej wódki.”

W Bocheńskiej ( choć woli rum od wina) już po kilku minutach rozmowy odnalazłem znajomy system wartości i przywar. Rozmowy nakierowanej na absolut choć traktujacej o konkrecie.

Rozpoznałem kobietę bezgranicznie dobrą, a wykorzystaną i spostponowaną przez osadzonych we wszystkich tajnych słuzbach pozornych sprzymierzeńców prawicy
center""

Dostrzegłem naiwną kandydatkę na posła z ramienia PSLu zatrudnioną w komuszym PolSacie przez skorumopowanych członków Krajowej Rady, którzy Solorzowi od pięciu paszportów, miast mojemu Grauzo ( od Berlusconiego…)  koncesję dali.

Zobaczyłem stracone zachody i płonne nadzieje. Jakąś prawdę o sobie. O sobie mitycznym.

O sobie mitycznym…
50""""""
Tym który od dwudziestu lat, od pierwszego spotkania Magdaleny z Kagankiem de La Toura jeszcze w wielkiej Galerii Louvru dzień po dniu rozumie, że każda godzina daltonisty zakutego w okowy polskiego języka, jest pokutą jaką ponoszę nie za współczesność lecz za to co zdarzyło się w poprzednim wcieleniu: gdy nazywałem się Stefan i byłem synem malarza.

20""""""

O sobie mitycznym, który kończyłem malowane przez Ojca obrazy Matki tracącej mych braci, zaspokajając ją jak Ojciec, a potem, po ich śmierci ukrywałem płótna niszcząc pamięć o Ojcu jako o konkurencie i malarzu.

Ten mit poprzedniego wcielenia – w mojej faktycznej roli potomka dysydenckiego pisarza i figurze mitycznej – sprzeniewierczego syna barokowego malarza skazanego na rolę antreprenera w dwudziestym wieku oraz mit Małgorzaty z rodu wielkiego Wacława Gąsiorowskiego, która jest siostrą komunisty, a była też żoną kopisty – zaciążył nad trwającym dziesięć lat związkiem Fundacji, stanowisk, zadań.

Kończył się bowiem czas improwizacji, a nawet prywatnych firm. Nadchodził czas Fundacji.

XXIII. Czas Fundacji

 

CDN

Rozdz. XXI. Wielkie Państwo

piątek, 10 lipiec 2009

Więc Koenig, przynajmniej dla mnie i dla tradycyjnie polskich Hankiewiczów – dżentelmenem nie był. – A kto nim jest ? Ten, kto miejsce jak ja sam sobie wykuwa ? Wpierw krytyczne. Zdobywszy (z pomocą Andrzeja Urbańskiego) pozycję szefa działu kultury w kierowanym przez Jarosława Kaczyńskiego „Tygodniku Solidarność” próbowałem po raz drugi przebić się do krytyki teatralnej.

Po raz drugi, gdyż pierwszy mój debiut był właśnie recenzencki. Debiutowałem w dniu, o którym mało kto wówczas pamiętał, że był rocznicą odzyskania Niepodległości i przedwojennym Świętem Narodowym. 11 listopada 1976 roku ogłosiłem w „Literaturze”  recenzję z „Leonce i Leny” Buchnera w reżyserii Krzysia Zaleskiego. I od tego czasu, poznany na jakiejś sesji teatrologicznej w Katowicach Jan Kłossowicz pozwalał mi czasem coś o teatrze napisać. Do czasu jednak. Do czasu, gdy stwierdziłem, wympsknęło mi się, po wizycie w Teatrze Solskiego w 1978 roku, że tarnowscy aktorzy „gardzą publicznością”. Sporo w tym było prawdy ale zero dyplomacji. A tego też nie wiedziałem, że krytyka teatralna nie polega jedynie  na ocenie lecz w znacznym stopniu też na dyplomcji. A to dlatego (dopiero dziś to pojąłem), że krytyk literacki ocenia autora, jedną osobę i podjętą już decyzję finansową wydawcy. W skrajnej sytuacji krytyk literacki może więc uśmiercić byt artystyczny jednego człowieka. Krytyk teatralny – szczególnie w państwie stotalizowanej polityki kulturalnej jaką była PRL –  może przesądzić o sukcesie lub klęsce całego przedsięwzięcia, w które zaangażowanych jest wiele osób, ich losy, kariery. Ocenia decyzje budżetowe na wiele milionów złotych. Krytyka teatralna jest oceną instytucji, z natury nie może być więc od instytucjonalnych uzależnień wolna.

Ja zawsze byłem wolny i … nietaktowny.

Może mu czasem wyjdzie nietakt

Lecz trudnym każdy jest poeta

A bez poety byłby marazm

A jest dziewczyna i gitara

A bez poety beznadzieja…

I tak by było bez Andrzeja …

Tymi słowami podsumuje mnie po latach Marek Majewski – i pewnie, coś w tym jest. Zawsze mniej intersowali mnie ludzie niż sprawy i skądś mam to bezsensowne pragnienie mówienia ludziom w oczy, co o nich myślę.

Czego o Janie Kłossowiczu powiedzieć się nie da. Jan Kłossowicz sportretowany został najlepiej w „Aktorach Prowincjonalnych” Agnieszki Holand.  Krytyk, żądający by kierowcę w środku nocy obudzić czuł władzę instytucji, którą reprezentował. Kłosowicz najdłużej od lat 70-tych do 90-tych zeszłego stulecia nieprzerwanie  pracował w „Literaturze” – piśmie powołanym po dojściu do władzy Gierka w miejsce „Współczesności”.

Tytularnym szefem i nadzorcą był I sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej Związku Literatów Polskich – Jerzy Putrament. Mimo to stworzenie tygodnika odebrano jednak dość pozytywnie, w znaczej mierze w skutek powierzenia Gustawowi Gottesmanowi stanowiska zastępcy naczelnego redaktora. Miało to  być próbą zasypania podziału stworzonego w środowisku literackim w 1963 roku gdy likwidacja kierowanego przez tegoż Gottesmana „Przeglądu Kulturalnego” i „Nowej Kultury” spowodowała długo trwający w części środowiska literackiego bojkot  „Kultury” redagowanej przez  Janusza Wilhelmiego.

Mówiąć krótko w drugiej połowie lat 70 tych „Literatura” Gottesmana była koszerna. Debiutować w niej ( w odróżnieniu od „Kultury” w której nb. pisywał o filmie Janusz Kijowski) wypadało. No więc debiutowałem u Kłossowicza, który w mej osobsitej biografii źle się nie zapisał.  Zauważył mnie najpierw na sesji teatrologicznej. Komplementem obdarzył, stwierdziwszy, że coś wymyśliłem twórczego pisząc o napięciach teatralnych. Dał wreszcie szansę debiutu w „Literaturze”.  Nawet ostrzegał czyli uczył . Przypominam sobie jak  podsumował próbę debiutu Magdy Raszewskiej ( pod nazwiskiem Łazarkiewicz też o żywym teatrze pisać próbowała). Szepnął mi wtedy do ucha: no cóż napisała nieostrożne zdanie będę ją musiał odstawić. Wstrząsnął mnie jego cynizm ale nic nie zrozumiałem. To i mnie z przegonił. Za brak taktu. No cóż – mea culpa. Spotkałem Pana Janka już po upadku „Literatury” w latach 90 tych jako rektora Wyższej Szkoły Dziennikarstwa. Studentki jak wieść niosła gminna wystawiać mu miały  najlepsze refererencje. Powiadają, że od czasów Volmonta najlepszy to sposób na awans.

Bo awans to nie to samo, co kariera. Karierę pewnie jakąś tam zrobiłem, gdyż karierę można zrobić samemu. Awansować musi cię ktoś.

Zatem – odwołany z krytycznej funkcji teatralnego krytyka przez Kłossowicza w roku 78 przywróciłem się na to stanowisko samowolnie po 15 latach na łamach „Tygodnika Solidarność”, a potem dziennika „Nowy Świat”. Gdy kierowałem działami kultury tych pism recenzje teatralne podpisywałem anonimowo jako KAT ( Kijowski Andrzej Tadeusz). 

Podobnie, dostawszy się do telewizji Chojeckiego wykorzystałem moment zagapienia, by włamać się na wizję i udowodnić, że chcę i potrafię prowadzić żywe programy. Realizować transmisje telewizyjne,  nawet ścigać się z mym mistrzem i promotorem Stefanem Treuguttem ( że o Koenigu nie wspomnę) starając się pokazać, iż potrafię stanąwszy przed staromiejskim Lapidarium, poprzedzić teatr w telewizji lapidarnym wstępem. Wygłaszałem je przez dwa sezony przed transmisjami Konkursu Teatrów Ogródkowych realizowanymi dla całej Polski przez  „Polonię 1”.

Wreszczie korzystając z funkcji radnego samozwańczo ochrzciłem się dyrektorem teatralnego festiwalu.

Po trzykroć jestem samozwańcem!

Z tym wszystkim przed szóstym konkursem w roku 1997 naprawdę wiele wydawało się możliwe. „Gazeta Wyborcza” dawała patronat. Na rozmowy zapraszała i TVP Polonia i TVP 2 i Polsat, który wydawał swoja poranną audycję. Pojawił się nawet sponsor. Kandydujący na radnego Witek Romanowski z Dembudu. Obiecał 15 000 PLN, dał jak mnie pamięć nie myli 7 cz 8, a jeszcze prosili potem o rachunki, generowanie kosztów … cuda niewidy.

Przed szóstym konkursem zadzwonił też Włodek Bolecki i polecił mi do współpracy Marynę Bersz-Szturo, która właśnie przestawała pracować w Impresariacie Teatru Małego. O ! – Marynia to była Pani Wielka – po prostu Wielki Świat. I trzeba przyznać, że konkurs z jej pomocą stanął na innym poziomie.

Marynka namówiła do przyjazdu Krzysztofa Raua z teatrem ¾ z Zusna. Ściągnęła Teatr K-2 z Wrocławia  z Jolantą Fraszyńską, zadbała też o poziom wydruków i wydawnictw: skromnie ale estetycznie robionych przez panią Anię Jedlińską i Janusza Wójcika z firmy Cezan.

Szósty konkurs miał niezwykle bogatą oprawę medialną. Jakoś przeprosiłem się z WOTem. Co nie było dla mnie łatwe. Pamiętajmy, że ciagle jeszcze spadałem z bardzo wysokiego konia: najpierw Polonii 1 z oglądalnością lepszą od TVP2, potem zaś własnych produkcji dla KBNu jeszcze w ’96 roku, czyli w trakcie V KTO realizowanych. Miałem więc prawo sądzić, że teatr ogródkowy powinien stać się moim produktem. Ale na to nikt nie chciał mi pozwolić.

Nie było wyjścia. W ’97 przed VI KTO dogadałem się z panem Andrzejem Piotrowskim ( z-cą szefa WOTu) i gdy przestałem pleść o produkcjach czy współprodkcjach, słowem gdy zgodziłem się oddać imprezę za darmo – relacji z VI KTO wykonywanych przez debiutującą jeszcze w NTW Sylwię Borowską doczekałem się sporo.

Aż przyszedł ten dzień. Pod sam koniec VI ogródka, we wrześniu znów były wybory i ktoś z powstającego AWSu upatrzył sobie dziedziniec Starej Dziekanki na rodzaj konwencji wyborczej. Jako półgospodarz zostałem tam zaproszony i przysiadłem się do Piotra Wejcherta, koło którego siedziała elegancka dama: Małgorzata Bocheńska ! 

Mój Boże – sama Bocheńska ! Czegom się ja o niej przez lata nie nasłuchał. W czasach, gdy jeszcze na przełomie 90 i 91 roku po wygraniu wyborów samorządowych ściągnął mnie Andrzej Urbański do Tygodnika Solidarność przejętego przez Jarosława Kaczyńskiego – nazwisko Bocheńskiej padało na każdym kolegium, głównie z ust ówczesnego bywalca Salonu 101 – Józka Orła: posła I kadencji, socjologa i dziennikarza, teoretyka, rezonera.

Sama Bocheńska najbardziej jest pewnie … no właśnie kim ? Wtedy jej nazwisko brzmiało tak dobrze jak Beaty Chmiel czy Hanny Bakuły pań,  które ustawiają środowiska. Miała jak nakazuje obyczaj kilku mężów i pewną ilość mężczyzn, no i oczywiście … dwór. Z tego co dziś wiem o Małgosi pierwszym jej mężem był niejaki Cichocki – malarz, świetny kopista, ojciec Majki. Z arystokratycznym Bocheńskim arabistą i namiętnym graczem spędziła znaczną część Stanu Wojennego gdzieś w Magrebie dając światu dwie piękne córki: Amirę i Matinę oraz syna Michała.

Trzecim jej mężem z początkiem 15 lecia międzysojuszniczego stał się Jan Parys. Nie, nie ten od pięknej Heleny lecz ten, co (trzeba mu to przyznać) jako minister obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego wraz z Lechem Wałęsą sprawił, iż Polacy wykonali wielki krok w stronę niepodległości. Wtedy to połączono nasze struktury wojskowe  z NATOwskimi tak dalece, że ich następcy w ’99 roku nie mieli wyboru i musieli przystać do Paktu Północno Atlantyckiego. Dziś wydaje się to oczywiste. Ja przecież nie zapomniałem jak jeszcze w 1995 roku poseł Aleksander Kwaśniewski pytany przeze mnie o chęć przystąpienia do NATO wypowiadał się pozytywnie, zaprzeczając wbrew faktom, że (co sprawdziłem) poprzedniego dnia udzielając wywiadu na rządzonych podówczas przez komunistów Węgrzech był w tej kwestii o wiele bardziej wstrzemięźliwy. Do czego wszakże w Polsce już się nie przyznawał.

Jeżeli Marynka Szturo kształcąca dzieci w lauderowskim przedszkolu to był „wielki świat”, kim zatem mogła zdawać się Bocheńska, w której domu na ulicy Saskiej zwanym Salonem 101 wykuwały się zręby niepodległości…?.

Rozdz. XX. Marna pamięć Jerzego Koeniga

piątek, 10 lipiec 2009

Otóż szczerze powiedziawszy robiąc, w ramach indywidualnego toku studiów polonistycznych te moje 300 godzin w Szkole Teatralnej na Reżyserii –  najmniejszą miałem ochotę wstawać na ósmą rano by słuchać stękania Koeniga o Meyerholdzie czy Wachtangowie. Zależało mi na zajęciach praktycznych. Ale wtedy powiedział mi Ojciec:

– Jędrek! Czas szybko płynie, ani się obejrzysz a będziesz gdzieś z Koenigiem pracował. Bo on jest wszędzie! A to wyjątkowa menda. I jeśli teraz zlekceważysz jego zajecia on zauważy to, zapamięta i wypomni po latach.

Więcej w wydaniu książkowym:

Rozdz. XIX. Teatralne szkatułki

piątek, 10 lipiec 2009

Teatr to przecież dwa gatunki ludzi. Tych z „Aktorów Prowincjonalnych” Agnieszki Holland: twórców przez duże „Tfuu…”.  Świetnie sportretowanych też przez Wajdę w „Dyrygencie” wg. opowiadania Seniora. A więc zakładników instytucji: groszorobów, magistrów sztuki wegetujących na etacie aktora w państwowym czy miejskim „przybytku sztuki”. Animatorów kultury w jakimś domu kultury odbierających ZUS a czasem i drobne „podziękowania” od wdzięcznych admiratorów lecz realizujących się w rodzinie, dorabiających dubbingami, objazdami, dziś jeszcze doszły TV reklamy. To spadek po „Dramaturgii Hamburskiej” Gottholda Lessinga ( Och jak mnie korci, żeby podać przykłady..). Ale przecież was jest Legion, czuję jak niektórych mrowi w plecach – oszczędzę więc Totum pro Partum…

Więcej w wydaniu książkowym:

Rozdz. XVIII. Towarzystwo

piątek, 10 lipiec 2009

Wszystko to byli znajomi. Bo jakoś tak jest z biegiem lat i dni, że wszyscy się znamy.

Poruszaliśmy się więc w sferze towarzystwa. Edka Wojtaszka, syna Emila – wieloletniego ambasadora PRL we Francji, ministra spraw zagranicznych za późnego Gierka, (od 2.XII.1976 – do 24.VIII.1980) poznałem jeszcze w walterowskich czasach na starym Dworcu Głównym przy Żelaznej, gdy – w 1964 roku – szczepiono nas na cholerę, co wybuchła właśnie we Wrocławiu.

Szliśmy pamiętam jak dwaj skazańcy peronem. Rozmowa szybko zeszała na poezję, akademie, teatr którym obydwa dziesięciolatki się interesowały:

– Pierwszy raz na obóz spytał mnie Edek,

– Tak. Pierwszy – odparłem:

-To trzymajmy się razem.

Niestety, rozdzielono nas do różnych kampusów, więc tylko czasem spotykaliśmy się potem w drodze do stołówki, czy wracając z obiadu i przy myciu menażek piaskiem w wodach Siecina, próbowaliśmy powrócić do przerwanej rozmowy o teatrze.

Więcej w wydaniu książkowym:

Rozdz. XVII. Ogródek to znaczy powietrze

piątek, 10 lipiec 2009

Marzę o odtworzeniu w Warszawie przy samorządowym, a także prywatnych sponsorów wsparciu – teatru prywatnego. Teatru, który pewnie będzie po trosze i kawiarnią i wrotkarnią i telewizyjnym studiem. Teatru, który nie będzie placówką kultury lamentującą nad swym ciężkim losem lecz miejscem spotkania ludzi,  którzy chcą pogadać o interasach, poagitować politycznie, poflirtować ale także potrafią czasem spojrzeć na siebie z oddalenia i zadumać się nad kondycją człowieka, swym losem.Teatr, który nie jest zbędny jak cudze ołtarze lecz konieczny jak lusterko w kieszeni.

*                                        *                                          *

Więcej w wydaniu książkowym:

Rozdz. XVI. Teatry Ogródkowe w Warszawie

piątek, 10 lipiec 2009

Teatry ogródkowe istniały w Warszawie od roku 1868 do I wojny światowej. Okres ich świetności trwał 20 lat. Na scenach ogródkowych doliczono się premier 80 polskich sztuk.

Alhambra, Tivoli, U Giersza, Pod Mostem, Pod Lipką – były to sceny połączone z restauracjami.

W teatrach ogródowych było coś z wolnej zabawy i sprzeciwu. Podlegały cenzurze, choć akcenty polskie łatwiej było przemycić na scenach uchodzących za ludowe.

Więcej w wydaniu książkowym: