Więc Koenig, przynajmniej dla mnie i dla tradycyjnie polskich Hankiewiczów – dżentelmenem nie był. – A kto nim jest ? Ten, kto miejsce jak ja sam sobie wykuwa ? Wpierw krytyczne. Zdobywszy (z pomocą Andrzeja Urbańskiego) pozycję szefa działu kultury w kierowanym przez Jarosława Kaczyńskiego „Tygodniku Solidarność” próbowałem po raz drugi przebić się do krytyki teatralnej.
Po raz drugi, gdyż pierwszy mój debiut był właśnie recenzencki. Debiutowałem w dniu, o którym mało kto wówczas pamiętał, że był rocznicą odzyskania Niepodległości i przedwojennym Świętem Narodowym. 11 listopada 1976 roku ogłosiłem w „Literaturze” recenzję z „Leonce i Leny” Buchnera w reżyserii Krzysia Zaleskiego. I od tego czasu, poznany na jakiejś sesji teatrologicznej w Katowicach Jan Kłossowicz pozwalał mi czasem coś o teatrze napisać. Do czasu jednak. Do czasu, gdy stwierdziłem, wympsknęło mi się, po wizycie w Teatrze Solskiego w 1978 roku, że tarnowscy aktorzy „gardzą publicznością”. Sporo w tym było prawdy ale zero dyplomacji. A tego też nie wiedziałem, że krytyka teatralna nie polega jedynie na ocenie lecz w znacznym stopniu też na dyplomcji. A to dlatego (dopiero dziś to pojąłem), że krytyk literacki ocenia autora, jedną osobę i podjętą już decyzję finansową wydawcy. W skrajnej sytuacji krytyk literacki może więc uśmiercić byt artystyczny jednego człowieka. Krytyk teatralny – szczególnie w państwie stotalizowanej polityki kulturalnej jaką była PRL – może przesądzić o sukcesie lub klęsce całego przedsięwzięcia, w które zaangażowanych jest wiele osób, ich losy, kariery. Ocenia decyzje budżetowe na wiele milionów złotych. Krytyka teatralna jest oceną instytucji, z natury nie może być więc od instytucjonalnych uzależnień wolna.
Ja zawsze byłem wolny i … nietaktowny.
Może mu czasem wyjdzie nietakt
Lecz trudnym każdy jest poeta
A bez poety byłby marazm
A jest dziewczyna i gitara
A bez poety beznadzieja…
I tak by było bez Andrzeja …
Tymi słowami podsumuje mnie po latach Marek Majewski – i pewnie, coś w tym jest. Zawsze mniej intersowali mnie ludzie niż sprawy i skądś mam to bezsensowne pragnienie mówienia ludziom w oczy, co o nich myślę.
Czego o Janie Kłossowiczu powiedzieć się nie da. Jan Kłossowicz sportretowany został najlepiej w „Aktorach Prowincjonalnych” Agnieszki Holand. Krytyk, żądający by kierowcę w środku nocy obudzić czuł władzę instytucji, którą reprezentował. Kłosowicz najdłużej od lat 70-tych do 90-tych zeszłego stulecia nieprzerwanie pracował w „Literaturze” – piśmie powołanym po dojściu do władzy Gierka w miejsce „Współczesności”.
Tytularnym szefem i nadzorcą był I sekretarz Podstawowej Organizacji Partyjnej Związku Literatów Polskich – Jerzy Putrament. Mimo to stworzenie tygodnika odebrano jednak dość pozytywnie, w znaczej mierze w skutek powierzenia Gustawowi Gottesmanowi stanowiska zastępcy naczelnego redaktora. Miało to być próbą zasypania podziału stworzonego w środowisku literackim w 1963 roku gdy likwidacja kierowanego przez tegoż Gottesmana „Przeglądu Kulturalnego” i „Nowej Kultury” spowodowała długo trwający w części środowiska literackiego bojkot „Kultury” redagowanej przez Janusza Wilhelmiego.
Mówiąć krótko w drugiej połowie lat 70 tych „Literatura” Gottesmana była koszerna. Debiutować w niej ( w odróżnieniu od „Kultury” w której nb. pisywał o filmie Janusz Kijowski) wypadało. No więc debiutowałem u Kłossowicza, który w mej osobsitej biografii źle się nie zapisał. Zauważył mnie najpierw na sesji teatrologicznej. Komplementem obdarzył, stwierdziwszy, że coś wymyśliłem twórczego pisząc o napięciach teatralnych. Dał wreszcie szansę debiutu w „Literaturze”. Nawet ostrzegał czyli uczył . Przypominam sobie jak podsumował próbę debiutu Magdy Raszewskiej ( pod nazwiskiem Łazarkiewicz też o żywym teatrze pisać próbowała). Szepnął mi wtedy do ucha: no cóż napisała nieostrożne zdanie będę ją musiał odstawić. Wstrząsnął mnie jego cynizm ale nic nie zrozumiałem. To i mnie z przegonił. Za brak taktu. No cóż – mea culpa. Spotkałem Pana Janka już po upadku „Literatury” w latach 90 tych jako rektora Wyższej Szkoły Dziennikarstwa. Studentki jak wieść niosła gminna wystawiać mu miały najlepsze refererencje. Powiadają, że od czasów Volmonta najlepszy to sposób na awans.
Bo awans to nie to samo, co kariera. Karierę pewnie jakąś tam zrobiłem, gdyż karierę można zrobić samemu. Awansować musi cię ktoś.
Zatem – odwołany z krytycznej funkcji teatralnego krytyka przez Kłossowicza w roku 78 przywróciłem się na to stanowisko samowolnie po 15 latach na łamach „Tygodnika Solidarność”, a potem dziennika „Nowy Świat”. Gdy kierowałem działami kultury tych pism recenzje teatralne podpisywałem anonimowo jako KAT ( Kijowski Andrzej Tadeusz).
Podobnie, dostawszy się do telewizji Chojeckiego wykorzystałem moment zagapienia, by włamać się na wizję i udowodnić, że chcę i potrafię prowadzić żywe programy. Realizować transmisje telewizyjne, nawet ścigać się z mym mistrzem i promotorem Stefanem Treuguttem ( że o Koenigu nie wspomnę) starając się pokazać, iż potrafię stanąwszy przed staromiejskim Lapidarium, poprzedzić teatr w telewizji lapidarnym wstępem. Wygłaszałem je przez dwa sezony przed transmisjami Konkursu Teatrów Ogródkowych realizowanymi dla całej Polski przez „Polonię 1”.
Wreszczie korzystając z funkcji radnego samozwańczo ochrzciłem się dyrektorem teatralnego festiwalu.
Po trzykroć jestem samozwańcem!
Z tym wszystkim przed szóstym konkursem w roku 1997 naprawdę wiele wydawało się możliwe. „Gazeta Wyborcza” dawała patronat. Na rozmowy zapraszała i TVP Polonia i TVP 2 i Polsat, który wydawał swoja poranną audycję. Pojawił się nawet sponsor. Kandydujący na radnego Witek Romanowski z Dembudu. Obiecał 15 000 PLN, dał jak mnie pamięć nie myli 7 cz 8, a jeszcze prosili potem o rachunki, generowanie kosztów … cuda niewidy.
Przed szóstym konkursem zadzwonił też Włodek Bolecki i polecił mi do współpracy Marynę Bersz-Szturo, która właśnie przestawała pracować w Impresariacie Teatru Małego. O ! – Marynia to była Pani Wielka – po prostu Wielki Świat. I trzeba przyznać, że konkurs z jej pomocą stanął na innym poziomie.
Marynka namówiła do przyjazdu Krzysztofa Raua z teatrem ¾ z Zusna. Ściągnęła Teatr K-2 z Wrocławia z Jolantą Fraszyńską, zadbała też o poziom wydruków i wydawnictw: skromnie ale estetycznie robionych przez panią Anię Jedlińską i Janusza Wójcika z firmy Cezan.
Szósty konkurs miał niezwykle bogatą oprawę medialną. Jakoś przeprosiłem się z WOTem. Co nie było dla mnie łatwe. Pamiętajmy, że ciagle jeszcze spadałem z bardzo wysokiego konia: najpierw Polonii 1 z oglądalnością lepszą od TVP2, potem zaś własnych produkcji dla KBNu jeszcze w ’96 roku, czyli w trakcie V KTO realizowanych. Miałem więc prawo sądzić, że teatr ogródkowy powinien stać się moim produktem. Ale na to nikt nie chciał mi pozwolić.
Nie było wyjścia. W ’97 przed VI KTO dogadałem się z panem Andrzejem Piotrowskim ( z-cą szefa WOTu) i gdy przestałem pleść o produkcjach czy współprodkcjach, słowem gdy zgodziłem się oddać imprezę za darmo – relacji z VI KTO wykonywanych przez debiutującą jeszcze w NTW Sylwię Borowską doczekałem się sporo.
Aż przyszedł ten dzień. Pod sam koniec VI ogródka, we wrześniu znów były wybory i ktoś z powstającego AWSu upatrzył sobie dziedziniec Starej Dziekanki na rodzaj konwencji wyborczej. Jako półgospodarz zostałem tam zaproszony i przysiadłem się do Piotra Wejcherta, koło którego siedziała elegancka dama: Małgorzata Bocheńska !
Mój Boże – sama Bocheńska ! Czegom się ja o niej przez lata nie nasłuchał. W czasach, gdy jeszcze na przełomie 90 i 91 roku po wygraniu wyborów samorządowych ściągnął mnie Andrzej Urbański do Tygodnika Solidarność przejętego przez Jarosława Kaczyńskiego – nazwisko Bocheńskiej padało na każdym kolegium, głównie z ust ówczesnego bywalca Salonu 101 – Józka Orła: posła I kadencji, socjologa i dziennikarza, teoretyka, rezonera.
Sama Bocheńska najbardziej jest pewnie … no właśnie kim ? Wtedy jej nazwisko brzmiało tak dobrze jak Beaty Chmiel czy Hanny Bakuły pań, które ustawiają środowiska. Miała jak nakazuje obyczaj kilku mężów i pewną ilość mężczyzn, no i oczywiście … dwór. Z tego co dziś wiem o Małgosi pierwszym jej mężem był niejaki Cichocki – malarz, świetny kopista, ojciec Majki. Z arystokratycznym Bocheńskim arabistą i namiętnym graczem spędziła znaczną część Stanu Wojennego gdzieś w Magrebie dając światu dwie piękne córki: Amirę i Matinę oraz syna Michała.
Trzecim jej mężem z początkiem 15 lecia międzysojuszniczego stał się Jan Parys. Nie, nie ten od pięknej Heleny lecz ten, co (trzeba mu to przyznać) jako minister obrony narodowej w rządzie Jana Olszewskiego wraz z Lechem Wałęsą sprawił, iż Polacy wykonali wielki krok w stronę niepodległości. Wtedy to połączono nasze struktury wojskowe z NATOwskimi tak dalece, że ich następcy w ’99 roku nie mieli wyboru i musieli przystać do Paktu Północno Atlantyckiego. Dziś wydaje się to oczywiste. Ja przecież nie zapomniałem jak jeszcze w 1995 roku poseł Aleksander Kwaśniewski pytany przeze mnie o chęć przystąpienia do NATO wypowiadał się pozytywnie, zaprzeczając wbrew faktom, że (co sprawdziłem) poprzedniego dnia udzielając wywiadu na rządzonych podówczas przez komunistów Węgrzech był w tej kwestii o wiele bardziej wstrzemięźliwy. Do czego wszakże w Polsce już się nie przyznawał.
Jeżeli Marynka Szturo kształcąca dzieci w lauderowskim przedszkolu to był „wielki świat”, kim zatem mogła zdawać się Bocheńska, w której domu na ulicy Saskiej zwanym Salonem 101 wykuwały się zręby niepodległości…?.
Share on Facebook