Wyszedłem na Białobrzeską na tyłach Kopińskiej hali i pierwszy raz od pół roku rozejrzałem się po świecie bożym. Zna to uczucie każdy, kto dał się pochłonąć bez reszty jakiejś fascynacji. A „Nowy Świat” był taką. Te pół roku, licząc z czasem wydawania numerów próbnych spędziłem w istnym obłędzie starając się podołać wszystkim miłym skądinąd obowiązkom, które przed czterdziestką na mnie spadły. Pierwszy raz zostałem ojcem. Starałem się więc mimo całego zawodowego szału pamiętać o rodzinie. Żona nie pracowała, ja zaś -zatrudniwszy panią do pomocy- próbowałem się punktualnie przedzierać około trzeciej do domu na obiad. Potem zaś pokonując korki na Towarowej zdążyć na popołudniowe kolegium. Było to tak trudne, że prawie nie wykonalne. Nie sposób dotrzymywać zobowiązań w kraju, w którym nikt nie szanuje cudzego czasu, każdy szef uważa, że ma prawo dowolnie zmieniać ustalenia z podwładnymi, każdy podwładny uważa, że zawsze ma prawo zawracać głowę szefa, a nade wszystko nie ma ustalonych godzin początku pracy, jej końca ani pory jadania obiadów. Co o tym myślę napisałe w odpowiedzi na ankietę „Spotkań”, a potem starałem się żyć życiem przedstawiciela klasy średniej. Ba – nawet jakiś certyfikat dostałem.
„Takie były zabawy, spory w one lata…”. Zajęć miałem sporo. Od maja 90 roku byłem radnym, Przewodniczącym Komisji Kultury i Oświaty warszawskiego Śródmieścia. Wiedząc jednak, że praca zawodowa będzie dla mnie ważniejsza od radcostwa zadbałem o to jeszcze na pierwszym posiedzeniu, by zebrania Rady nie odbywały się w czasie pracy. We wtorki o 5 PM bywałem więc w gminie. Byłem też wiceprzewodniczącym Prezydium Sejmiku Samorządowego, którego niemal wszyscy członkowie pragnęli jakoś zawodowo przytulić się do samorządu. Tam zatem wymogłem by posiedzenia toczono o zabójczej dla mnie ósmej rano tak bym docierał na kolegia.