Przecież, kiedy przez pięć lat słyszało się o Bocheńskiej szedł za nią hyr majątku i możliwości. Układu i kontrwywiadu. A pojawiający się wokół Małgosi Mężczyźni świadczyli o niej lepiej niż o sobie.
Zobaczyłem maleńką osobę, o małych, drobnych rękach i filigranowych stopach mojej matki. Matki, która dla większości mężczyzn jest ponoć figurą kochanki, dla mnie zaś (z powodu wyjątkowej atrofii jakichkolwiek uczuć wyższego rzędu u speniającej rolę żandarma mego dzieciństwa Kazimiery) – matka była właśnie i jest – kochanki zaprzeczeniem.
Moje osobiste uczuciowe nieszczęście wynika pewnie z tej dychotomii odrzucenia tego, co znajome i zagubienia się w obcości. Wybierane przeze mnie czy raczej te, które pokochałem za to, że zwróciły na mnie uwagę kobiety nic nie rozumiały z hierarchii wartości patriotycznych, a nade wszystko estetycznych i kulturowych, w których przez Ojca zostałem wychowany. O jednej z mych żon dobrze pisał wszak Senior: „zachowała się […] brutalnie, niedelikatnie, i w myśl jakiejś zasady życiowej, która mi jest tak obca i wstrętna, jak np. zamiłowanie do słodkiej wódki.”
W Bocheńskiej ( choć woli rum od wina) już po kilku minutach rozmowy odnalazłem znajomy system wartości i przywar. Rozmowy nakierowanej na absolut choć traktujacej o konkrecie.
Rozpoznałem kobietę bezgranicznie dobrą, a wykorzystaną i spostponowaną przez osadzonych we wszystkich tajnych słuzbach pozornych sprzymierzeńców prawicy
Dostrzegłem naiwną kandydatkę na posła z ramienia PSLu zatrudnioną w komuszym PolSacie przez skorumopowanych członków Krajowej Rady, którzy Solorzowi od pięciu paszportów, miast mojemu Grauzo ( od Berlusconiego…) koncesję dali.
Zobaczyłem stracone zachody i płonne nadzieje. Jakąś prawdę o sobie. O sobie mitycznym.
O sobie mitycznym…
Tym który od dwudziestu lat, od pierwszego spotkania Magdaleny z Kagankiem de La Toura jeszcze w wielkiej Galerii Louvru dzień po dniu rozumie, że każda godzina daltonisty zakutego w okowy polskiego języka, jest pokutą jaką ponoszę nie za współczesność lecz za to co zdarzyło się w poprzednim wcieleniu: gdy nazywałem się Stefan i byłem synem malarza.
O sobie mitycznym, który kończyłem malowane przez Ojca obrazy Matki tracącej mych braci, zaspokajając ją jak Ojciec, a potem, po ich śmierci ukrywałem płótna niszcząc pamięć o Ojcu jako o konkurencie i malarzu.
Ten mit poprzedniego wcielenia – w mojej faktycznej roli potomka dysydenckiego pisarza i figurze mitycznej – sprzeniewierczego syna barokowego malarza skazanego na rolę antreprenera w dwudziestym wieku oraz mit Małgorzaty z rodu wielkiego Wacława Gąsiorowskiego, która jest siostrą komunisty, a była też żoną kopisty – zaciążył nad trwającym dziesięć lat związkiem Fundacji, stanowisk, zadań.
Kończył się bowiem czas improwizacji, a nawet prywatnych firm. Nadchodził czas Fundacji.